"Miłość to nie wszystko"
Te słowa w ostatnich tygodniach często mi się przypominały. Odbijały mi się w głowie jak gumowa piłeczka. Czasami ta piłeczka się zatrzymywała i leżała gdzieś na dnie mojego umysłu. Ale przy każdym bardziej zdecydowanym ruchu znów się zaczynała odbijać. Z podwójną siłą, na nowo napędzona. Te słowa odebrały mi nadzieję, wzbudziły nieustanny lęk i niepewność. Dużo żalu i złości wycelowanej we mnie samą. Sprawiły, że nie miałam ochoty nic robić i w zasadzie przestałam się cieszyć, bo what's the point, actually?
Pewnie jeszcze długo bym się tak dręczyła, ale w końcu stwierdziłam, że przecież ja się z tym nie chcę się zgadzać i wcale nie muszę. I w zasadzie, to ja się z tym naprawdę nie zgadzam. Wtedy jednym, absolutnie nieświadomym ruchem odebrałam tym słowom siłę, władzę nade mną i moc sprawczą. I nagle się okazało, że to był powód mojego smutku, którym było tak wiele podszyte. I to wszystko zniknęło. I poczułam się dobrze.
Chciałabym podzielić się z wami swoimi przemyśleniami, bo przywróciły mi one tak wiele nadziei i pozwoliły cieszyć się nową miłością jeszcze bardziej, niż tą poprzednią, tak krzywdząco i fałszywie skwitowaną. Poczułam się lepiej do tego stopnia, że parę dni temu usłyszałam coś, co najlepiej podsumowuje efekt zmiany myślenia: "wyglądasz ślicznie i bardzo zdrowo, jakbyś zrzuciła z pleców ogromny ciężar".
Wracając do samego początku.
W tamtym momencie, w którym usłyszałam te cztery słowa poczułam, jak z każdą wypowiadaną głoską serce pęka mi jak lód pod stopami. Poczułam się nieważna, poczułam się oszukana, poczułam, jakbym całe życie, a przede wszystkim ostatnie dwa lata, żyła w błędzie. I później bałam się jeszcze bardziej niż przed tym, gdy to usłyszałam - a już wtedy to była panika.
W jednej chwili stanęło mi przed oczami to wszystko, co mieliśmy mieć, i co właśnie pękło razem z tym moim biednym sercem. Wszystkie nadzieje, marzenia i plany. To były słowa, których nie dało się cofnąć. Bo jak wierzyć, jak ufać, jak marzyć, jeśli miłość zawsze była dla mnie najważniejsza, a od ukochanej osoby usłyszałam, że "miłość to nie wszystko"? Jeśli "miłość to nie wszystko", jaką mam gwarancję na cokolwiek? Jak żyć dalej, jeśli jestem człowiekiem, dla którego miłość zawsze była wszystkim? Wierzyłam, że miłość to najlepsze, co mogę z siebie dać. Że to coś, czego nikt i nic nie złamie. Jeśli dwójka ludzi się kocha, to dadzą sobie radę ze wszystkim.
Nie jestem osobą religijną, ale wierzę w Boga. I z reguły lubię słuchać kazań, a szczególnie tych, które są wygłaszane na ślubach. Moją odpowiedzią była więc obrona i walka z tym, co usłyszałam. Parafraza cytatu z Biblii, który wszyscy dobrze znamy. O miłości, która jest cierpliwa, która łączy ludzi na dobre i na złe, i da sobie ze wszystkim radę. Jeśli tylko jest obecna.
Gdy nie usłyszałam odpowiedzi, świat mi się zatrzymał na wiele tygodni. Tygodni, w których wyrzucałam sobie, jak bardzo niewystarczająca byłam. Jak bardzo to wszystko, co robiłam, nie miało żadnej wartości. Trawiłam w kółko te cztery wyrazy i zastanawiałam się, od jak dawna żyłam w kłamstwie. I płakałam, że to po prostu koniec, koniec wszystkiego, wszystkiego na zawsze, bo jak może spotkać mnie coś lepszego, jak mogę jeszcze kiedykolwiek prawdziwie pokochać, zaufać, uwierzyć? Podobno kocha się tylko raz? Jeśli tak, to zmarnowałam swoją szansę, więc jak teraz mogę po prostu czuć motyle w brzuchu i się cieszyć z tego, co jest, mając świadomość, że to nic nie znaczy na dłuższą metę, skoro ten raz już był? Jak długo będę czuć ból? I w ogóle, kto mnie pokocha, jeśli ten, co miał kochać, nie kochał? Na czyją miłość zasłużę, jeśli tu mi się nie udało? Jak w ogóle zasłużyć na miłość? I ile w ogóle jestem warta w tym momencie?
Kurde, nawet nie zdajecie sobie sprawy, ile wieczorów przeleżałam patrząc w sufit i zastanawiając się nad tym wszystkim, przypominając sobie, co czułam, jak to usłyszałam i czując na nowo i na okrągło tę gulę w gardle, i ten ciężki kamień spadający na dno żołądka (metaforyczne, nie anatomiczne). Ja naprawdę wiem, że mam 24 lata, ale mimo to naprawdę wierzyłam, że życie mi się skończyło, bo przecież już nic nigdy nie będzie tak dobre, takie wyjątkowe, nie będzie niczego równie ważnego. Zazdroszczę tym z was, którzy tego nie rozumieją, a jest was pewnie całkiem sporo - tych, którzy są mniej uczuciowi ode mnie i tych, których pierwsza wielka miłość nigdy się nie skończyła. Bo ból po utracie jest niesamowity. Szczególnie, jeśli wiązało się takie nadzieje z tą osobą.
Pewnie trwałby jeszcze długo, gdybym nie spotkała kogoś, przy kim uświadomiłam sobie, że jest nadzieja na to, że to wcale nie jest prawda. Że te słowa są fałszywe i że wszystko może być jeszcze wyjątkowe i absolutnie wspaniałe, a nawet że może być jeszcze lepsze i piękniejsze, bo już wiem, czego nie chcę i czego nie lubię oraz jestem świadoma, do czego dążę w życiu i czego potrzebuję najbardziej. Ale zmiana mojego myślenia mimo wszystko nie wynikała bezpośrednio z tego, że mam tę drugą osobę obok siebie. To nie tak, że to ona mi powiedziała, co zrobić.
Zmieniłam myślenie, bo po prostu dotarło do mnie, że spadł mi z nieba cudowny człowiek i drugiego takiego nie będzie.
Przez wiele ostatnich miesięcy słyszałam w kółko: przesadzasz. Byłam hamowana, bagatelizowana i traktowana z pobłażaniem. W myśl zasady, że wielokrotnie powtórzone kłamstwo staje się prawdą, utwierdziłam się w przekonaniu: naprawdę przesadzam. Finalnie zostałam mianowana naczelną wariatką. I to jeszcze taką, co leków nie bierze. Ale potem nagle pojawił się człowiek, który widzi mnie zupełnie inaczej. I dla niego nie jestem żadną wariatką. Jestem osobą zaradną, samodzielną, dążącą do wyznaczonych sobie celów. Jestem silną, niezależną kobietą. Odkąd umiem otworzyć wino klasycznym korkociągiem, to już całkiem na serio ;) Prędko okazało się, że ten mężczyzna wytrzymuje ze mną nie tylko rozmowę przez telefon, ale cały wieczór, cały dzień a nawet cały tydzień i jest równie uszczęśliwiony wspólnie spędzanym czasem, jak ja. Bo nie tylko mnie akceptuje, ale i jest bardzo podobny do mnie. Nawet nie wiecie, z jaką ulgą odetchnęłam, gdy się okazało, że nie muszę się obwiniać, nie muszę się zmieniać, nie muszę udawać, nie muszę się z niczym hamować. To, co było krytykowane i wpędziło mnie w duże kompleksy zostało uznane za coś pięknego i wyjątkowego.
Poczułam, że z tym mężczyzną to wszystko, co tamte słowa mi zabrały - tę całą nadzieję na piękną miłość i wspaniałe życie - że ja to wszystko mogę mieć. Że nic się nie skończyło, życie się wcale nie skończyło, ono ciągle jest, ciągle istnieje. Dręczyłam się, a nie mam żadnego powodu, bo tu jest ten człowiek, ten wspaniały człowiek, który otworzył przede mną swoje dobre serce. Przy którym czuję się ważna, zadbana i bezpieczna. I akceptowana w pełni dokładnie taka, jaka jestem.
Ale(!) ten człowiek w końcu odejdzie, jeśli nie wezmę się w garść, a wtedy na własne życzenie przegapię to coś przepięknego, co moglibyśmy razem mieć. Dotarło do mnie, że to wszystko może być moje, jeśli tylko na to pozwolę. I że nie wybaczę sobie, jeśli tę szansę zmarnuję, bo takiego człowieka nie wypuszcza się z rąk.
Przez wiele ostatnich miesięcy słyszałam w kółko: przesadzasz. Byłam hamowana, bagatelizowana i traktowana z pobłażaniem. W myśl zasady, że wielokrotnie powtórzone kłamstwo staje się prawdą, utwierdziłam się w przekonaniu: naprawdę przesadzam. Finalnie zostałam mianowana naczelną wariatką. I to jeszcze taką, co leków nie bierze. Ale potem nagle pojawił się człowiek, który widzi mnie zupełnie inaczej. I dla niego nie jestem żadną wariatką. Jestem osobą zaradną, samodzielną, dążącą do wyznaczonych sobie celów. Jestem silną, niezależną kobietą. Odkąd umiem otworzyć wino klasycznym korkociągiem, to już całkiem na serio ;) Prędko okazało się, że ten mężczyzna wytrzymuje ze mną nie tylko rozmowę przez telefon, ale cały wieczór, cały dzień a nawet cały tydzień i jest równie uszczęśliwiony wspólnie spędzanym czasem, jak ja. Bo nie tylko mnie akceptuje, ale i jest bardzo podobny do mnie. Nawet nie wiecie, z jaką ulgą odetchnęłam, gdy się okazało, że nie muszę się obwiniać, nie muszę się zmieniać, nie muszę udawać, nie muszę się z niczym hamować. To, co było krytykowane i wpędziło mnie w duże kompleksy zostało uznane za coś pięknego i wyjątkowego.
Poczułam, że z tym mężczyzną to wszystko, co tamte słowa mi zabrały - tę całą nadzieję na piękną miłość i wspaniałe życie - że ja to wszystko mogę mieć. Że nic się nie skończyło, życie się wcale nie skończyło, ono ciągle jest, ciągle istnieje. Dręczyłam się, a nie mam żadnego powodu, bo tu jest ten człowiek, ten wspaniały człowiek, który otworzył przede mną swoje dobre serce. Przy którym czuję się ważna, zadbana i bezpieczna. I akceptowana w pełni dokładnie taka, jaka jestem.
Ale(!) ten człowiek w końcu odejdzie, jeśli nie wezmę się w garść, a wtedy na własne życzenie przegapię to coś przepięknego, co moglibyśmy razem mieć. Dotarło do mnie, że to wszystko może być moje, jeśli tylko na to pozwolę. I że nie wybaczę sobie, jeśli tę szansę zmarnuję, bo takiego człowieka nie wypuszcza się z rąk.
Ta zmiana myślenia nie nastąpiła wcale szybko. I to nie jest tak, że ja nie byłam świadoma, że mam obok siebie świetnego faceta, który mnie lubi za to, jaka jestem. Ja po prostu uważałam, że świat nie pozwala mi być szczęśliwą. Nie czułam, że ktokolwiek daje mi prawo, by iść dalej. A już na pewno nie teraz. Bo jeśli teraz idę dalej, to nie dość, że robię to nie tak, jak powinnam, to jeszcze do tego świadczy to o tym, że chyba nie kochałam tak, jak twierdziłam! A już pomijając, że nie lubię i boję się krytyki moich wyborów, to nie chciałam, by ktokolwiek poddawał w wątpliwość prawdziwość moich uczuć. Z perspektywy czasu nie wiem, dlaczego w ogóle mi na tym zależało. To znaczy wiem - bo przejmuję się opinią innych - ale sensu nie ma to żadnego.
Czułam więc, że muszę cierpieć, bo choć każdy chciał, bym przestała, to jednak nie mogłam, bo to by źle wyglądało, no chyba, że na ogólnie akceptowanych zasadach. I czułam, że muszę słuchać innych, bo oni się przecież troszczą i chcą dobrze i się po prostu martwią, że znów się sparzę. Jednocześnie jednak chciałam być szczęśliwa, przestać się zadręczać i chciałam umieć dawać z siebie tyle, ile zaczęłam dostawać. W efekcie byłam nieszczęśliwa.
W pewnym momencie zauważyłam, że mnie to denerwuje, bo to wszystko nie pomaga mi iść dalej. Uświadomiłam sobie, że takie słowa i opinie hamują mnie i sprowadzają do parteru zawsze wtedy, gdy w końcu zaczynam łapać szczęście za nogi. Gdy w końcu się uśmiechałam, zawsze znalazł się ktoś, to mi ten uśmiech ścierał z twarzy. A ja chcę być szczęśliwa. Naprawdę chcę! A przez to wracałam ciągle do punktu wyjścia - martwienia się i smucenia. Komiczne, że przez cały ten czas jedynym pocieszeniem dla mnie było to, że o mały włos uniknęłam zmarnowania sobie życia, nie uświadamiając sobie, że w zasadzie znów właśnie to robię, tylko w inny sposób. I wtedy podjęłam decyzję, że mam dosyć.
Od tego czasu, nagle, z dnia na dzień, przestałam się użalać nad sobą. Przestałam myśleć, ba - ja w ogóle przestałam pamiętać. Po prostu wypadło to z mojej głowy, mijały dni, a w końcu zorientowałam się, że w ogóle o tym nie myślę. Zamiast tego śmieję się całą sobą i mam motylki w brzuchu. I patrzę głęboko w oczy i się uśmiecham od ucha do ucha. Tak jak wtedy, gdy zakochiwałam się po raz pierwszy... tylko jeszcze piękniej.
Bo na nowo i już bez żadnych wątpliwości wierzę, że miłość to jest wszystko. Odebrałam tamtym słowom władzę nad sobą. I wypędziłam wszelkie niepewności i zwątpienia ze swojego serca. Wierzę, że póki ludzie się kochają, są w stanie przenosić góry. Póki rozmawiają, póki są szczerzy, póki się szanują. Tak długo, jak żyją ze sobą, a nie obok siebie - będą w stanie przetrwać każdą burzę i każdy huragan. I będą dawać sobie radę tak długo, jak długo pierwsze będzie kochać drugie, a drugie pierwsze. To jest jedyny warunek miłości.
I jeśli pewnego dnia któreś z nich przestanie kochać, to będzie bardzo bolało. I każdy wkoło powie - daj sobie czas, musisz przecierpieć. Znajdziesz kogoś lepszego. Oczywiście, że tak jest - rany nie goją się na zawołanie, a my nie zostaniemy sami na zawsze. I musimy pewien czas pocierpieć, popłakać i wyżalić się, a dopiero później jest lepiej. A to nie dzieje się w ciągu jednej nocy, ani dwóch. Ale to nie jest tak, że musisz cierpieć określoną ilość czasu. Nie ma żadnych widełek: musisz cierpieć przynajmniej pięć miesięcy, ale nie dłużej, niż sześć. Bo jak cierpisz krócej, to tak naprawdę nie kochałeś, a jak cierpisz dłużej, to jesteś żałosny. Nie ma nic takiego. Ale prawdą jest również to, że masz wpływ na długość tego cierpienia, jeśli tylko znajdziesz coś dobrego, czego możesz się złapać i wyciągnąć z dołka, w który wpadłeś.
Miłość to jest wszystko. I nigdy więcej nie dam sobie wmówić, że jest inaczej.
Komentarze
Prześlij komentarz