Mieszkanie idealne - W KOŃCU wykończeniówka!
Nie sądziłam, że tego posta będę wstawiać dopiero teraz (fun fact: zmieniałam tę datę tyle razy, że w końcu zmieniłam na "dopiero teraz"; kolejny fun fact: poprzednią część tego zdania napisałam 4 miesiące temu), ale lepiej późno, niż wcale, czyż nie?
A więc udało nam się wprowadzić 1 kwietnia (co brzmi jak żart, jak cała nasza mieszkaniowa historia) i jesteśmy najszczęśliwsi na świecie, że nasze mieszkanko w końcu jest gotowe. Niesamowite to przeżycie kupić swoje pierwsze mieszkanie i zarządzić jego wykończeniem. Zdecydowanie był to czas dla nas trudny i bardzo się cieszę, że w końcu się skończył, ale jednocześnie czuję, że dało nam to ogrom doświadczenia na przyszłość.
Co się w ogóle wydziało między poprzednim postem, a tym? Przede wszystkim bardzo dużo czekania, i czekania, i jeszcze trochę czekania. Deweloper zawalił sprawę na całej linii jeśli chodzi o terminy, organizację, dokumentację i całą logistykę procesu. Oczywiście tłumaczenia były różne - covid, wojna - ale prawda jest taka, że to przede wszystkim wina dewelopera, że budowa się tak horrendalnie opóźniła (2 lata). Choć nadal na wiele rzeczy czekamy, to najważniejsze jest to, że już tutaj jesteśmy.
Nie uwierzycie w to, co powiem, ale opóźnienie mało swoje plusy - i jak wam powiem, jakie, to zrozumiecie.
Pierwszą i najważniejszą sprawą jest kwestia kosztów - kupując sprzęty dwa-półtora-rok temu zapłaciliśmy za nie dużo mniej, niż zapłacilibyśmy na początku tego roku. Różnice są naprawdę duże i na tyle znaczące, że części rzeczy obecnie byśmy nie kupili w ogóle - na przykład płytki łazienkowe kosztują teraz 130% ceny, którą zapłaciliśmy, i choć są bardzo ładne, to nie dałabym za nie takiej ceny, w jakiej są obecnie. Z większością innych rzeczy było podobnie, acz w przeciągu ostatniego roku ceny się widocznie ustabilizowały.
Drugą kwestią jest upewnienie się co do swojego wyboru. Mieliśmy aż za dużo czasu na zastanowienie się, czy naprawdę chce nam się na to mieszkanie tyle czekać, i odpowiedź była jedna: tak. I pominę tu finanse, bo to było oczywiste, że w takiej cenie mieszkania o takim standardzie już nie znajdziemy - ale chodzi o samo to mieszkanie. Jak jest zbudowane, jak jest zaprojektowane, w jakiej okolicy. Choć mogliśmy zrezygnować z zakupu z dnia na dzień i odzyskać wszystkie pieniądze, nie zdecydowaliśmy się - właśnie dlatego, że to mieszkanie było warte czekania. To samo się również tyczy stylu, w jakim chcieliśmy wykończyć mieszkanie, materiałów, których chcieliśmy użyć i tak dalej - długi czas oczekiwania utwierdził nas w słuszności naszych decyzji.
Ale chciałabym teraz przejść do meritum tego tekstu, czyli wykończeniówka mieszkania. Paradoksalnie był to dla nas okres naprawdę fajny i przyjemny, choć męczący fizycznie, bo wiele rzeczy zdecydowaliśmy się zrobić samodzielnie.
Zacznijmy od początku, czyli projektu mieszkania, który wykonałam sama w moim ulubionym programie Sweet Home 3D, który jest naprawdę całkiem niezły. Oczywiście żaden ze mnie architekt czy projektant wnętrz - choć chciałabym zrobić kursy/podyplomówkę, bo jest to mój konik - dlatego nie potrafię obsługiwać oraz nie mam dostępu do profesjonalnych programów typu AutoCad. Mimo to uważam, że z pomocą tego programu można bardzo dobrze zaprojektować sobie przestrzeń, czego jestem żywym dowodem.
Aby dobrze zaprojektować mieszkanie musimy bardzo dokładnie je wymierzyć, i mówiąc "bardzo dokładnie", mam na myśli absolutnie wszystko - szerokość ścian, wysokość okien, wysokość, na jakiej są zamontowane, długości i wysokości każdego zakamarka i niestandardowego ustawienia ścian. Tylko mając tak dokładne informacje możemy porządnie rozrysować sobie mieszkanie w programie typu Sweet Home 3D i zacząć jakiekolwiek planowanie i projektowanie przestrzeni. Sam proces wymierzenia mieszkania nie jest szybki ani prosty - głównie dlatego, że szybko się zorientujemy, że a) jakiegoś wymiaru nam brakuje, b) równoległe ściany miały być tej samej długości, a nie są (bo jakiś kąt nie jest prosty), c) pomyliliśmy się przy mierzeniu, bo czegoś nie uwzględniliśmy. Wiem również, że ten plan dla architekta pewnie jest mało czytelny i powiedziałby - a po co ten czy tamten wymiar - ale ja każdy wymiar zaznaczałam w jakimś konkretnym celu i na tym się skupiłam - żeby to było użyteczne dla mnie. Finalnie wyglądało to w sposób, jak na poniższym skrinie.
Na tym etapie dyskutowaliśmy również o ułożeniu przyszłych ścian. W naszym wypadku było to proste, bo wszystko zostawiliśmy tak, jak wstępnie było zaplanowane i usunęliśmy jedynie trzy ściany, które w absurdalny sposób oddzielały kuchnię z salonem. Stanowiły miejsce na lodówkę. Pozbyliśmy się ich, ponieważ nasze mieszkanie jest od strony wschodnio-północnej, co zapewnia nam nie tylko chłód, ale i rzadkie bezpośrednie słońce - a więc byłoby w kuchni dość ciemno. Dodatkowo taka konstrukcja optycznie zmniejszyłaby pokój i odebrała nam poczucie przestrzeni. W takim wypadku nawet wysokość naszego mieszkania (285cm) nie rekompensowałaby tego zmniejszenia.
Gdy już miałam wszystkie wymiary mogłam zacząć działać z samym projektem. Zaczęłam od samego początku, czyli wstawienia obowiązkowych mebli do projektu mieszkania. W programie mamy dostęp do podstawowych mebli, ale możemy również dodatkowe ściągnąć z Internetu, z czego niejednokrotnie korzystałam. I gdy już w sypialni pojawiło się łóżko, komoda, biurko, w łazience kibelek, umywalka, wanna i pralka a w kuchni lodówka, zlew i płyta grzewcza, mogliśmy zacząć zabawę z ustawianiem sprzętów i mebli w najbardziej optymalny sposób. Kierowaliśmy się wieloma zasadami, które wyczytałam w Internecie czy też obejrzeliśmy na Youtube. Podsumowując ten etap:
- sprawdziliśmy rekomendowane odległości między różnego rodzaju elementami mieszkania, np. odległość toalety od umywalki w ułożeniu na przeciwko siebie,
- zapoznaliśmy się z pojęciem trójkąta roboczego w kuchni,
- zrobiliśmy symulację ustawienia mebli kuchennych za pomocą kartonów,
- każde pomieszczenie omówiliśmy w kontekście otwieranych drzwi, dostępu do szafek, dostępu do sprzętów, wymaganych elementów obok tych sprzętów, np. pralka musiała iść w parze z miejscem na chemię i z koszem na pranie, a okap musiał być zamontowany nad kuchenką,
- zastanowiliśmy się jak użytkujemy ówczesne mieszkanie, co nam się podoba, co nas drażni, co chcemy zostawić, a co byśmy zmienili,
- sprawdziliśmy standardowe wymiary mebli,
- jakie są wymagania dla konkretnych elementów i w jakich granicach możemy lawirować - np. kaloryfer musi być o danej mocy (czyli o danej wielkości) i musi być w konkretnym miejscu, bo inaczej się go nie będzie dało podłączyć,
- oczywiście zrobiliśmy projekt w Simsach.
Już na tym etapie zaczęliśmy sobie uświadamiać, że... nie jesteśmy w stanie zaprojektować tego mieszkania idealnie. Ale o tym więcej później.
To był też jedyny etap, na którym się posprzeczaliśmy o ustawienie mebli w sypialni i tu zwracam Igorowi honor - jego pomysł był lepszy. Była to jednak pierwsza i ostatnia kłótnia na temat czegokolwiek związanego z tym mieszkaniem, co bardzo mnie cieszy, bo było to wszystko wystarczająco trudne i wymagające. Z tego co obserwuję i sama wiem, wykańczanie mieszkania jest bardzo wymagającym przedsięwzięciem i wiele par się o różne rzeczy kłóci. Na szczęście my byliśmy bardzo zgodni!
Gdy już doszliśmy do momentu, w którym w końcu dogadaliśmy się co do tego, czy będzie wanna czy prysznic (choć to zły przykład, u nas nie było nawet opcji prysznica, zbyt mocno kochamy wannę) i przy której ścianie stanie łóżko, to dopiero wtedy zaczęła się prawdziwa zabawa. Myślę, że ukończenie poprzedniego etapu było absolutnie kluczowe do zaczęcia kolejnego, bo zwyczajnie nie bylibyśmy w stanie szukać materiałów/mebli/sprzętów. Nie wiedzielibyśmy, czego potrzebujemy, o jakich wymiarach i jak ma to być użytkowane. Dzięki ustaleniom typu: łóżko o wielkości xy, kanapa narożnik z funkcją spania o długości max x i szerokości max y czy wanna o długości x, mogliśmy odfiltrować wszystko, co jest ładne, a co w ogóle nie jest nam potrzebne lub zwyczajnie się nie zmieści. I dzięki temu zaoszczędziliśmy masę czasu na dyskusje pod tytułem "a może jednak zrobimy inaczej?".
Bardzo, BARDZO ważnym elementem projektowania jest również ustalenie punktów świetlnych, włączników oraz kontaktów. Uważam, że zrobiliśmy tu bardzo dobrą robotę, bo nie narzekamy w zasadzie na żadną naszą decyzję. Polecamy więc po prostu zastanowić się, jak będziecie użytkować mieszkanie. Przykładowo, patrząc na sypialnię, wiedzieliśmy, że chcemy wyłącznik do światła górnego mieć przy łóżku. Mieliśmy dwie ściany do wyboru, więc wybraliśmy tę, na której mniej się będzie on rzucał w oczy i umieściliśmy go na wysokości takiej, by nie trzeba było się podnosić z łóżka. Obok łóżka mamy też kontakt, dzięki któremu możemy sobie podłączyć lampkę, ładować telefon itp. Tu jedyne, co mogliśmy zrobić lepiej, to od razu zaplanować kinkiet, aby nie wisiał kabel do lampki. Jednakże kupiliśmy lampkę, z której jesteśmy mega zadowoleni. Przy komputerze spodziewaliśmy się wielu kabli, wiec policzyliśmy, ile potrzebujemy wtyczek i uznaliśmy, że bardziej opłaca nam się listwa z dodatkowym włącznikiem. Przy komodzie po jednej i drugiej stronie komody również mamy po kontakcie, które przydają się do odkurzacza, fontanny dla kota czy suszarki, jeśli chcę się suszyć przed lustrem szafy. W kuchni natomiast zastanowiliśmy się, ile mamy sprzętów wymagających dostępu do prądu permanentnie (ekspres, podgrzewacz do mleka, czajnik, mikrofala + oczywiście zmywarka, lodówka, płyta, okap oraz piekarnik) oraz ad hocowo (toster, mikser, blender). Zaplanowaliśmy, gdzie będą kontakty tak, by wygodnie nam się z tych sprzętów korzystało. Polecam w ogóle opcję chowanych kontaktów w blacie - my tego nie zrobiliśmy, ale jest to super pomysł na porządek na blacie. Do tego mamy podświetlany blat, intensywne górne światło oraz światło nad wyspą (które powinno być centralnie nad nią zgodnie ze sztuką), które ma bajer w postaci żarówek o dwóch różnych ciepłotach światła, przeznaczonych do pracy lub relaksu. Na wejściu do salonu mamy dwa włączniki świateł - górne nad stołem dzienne (również na środku stołu), oraz kinkiety o ciepłym, żółtym świetle. I takie same włączniki mamy tuż przy kanapie. A po obu stronach kanapy mamy kontakty, i jeden z nich teoretycznie ukryty praktycznie ma fantastyczne zastosowanie - jest tam podłączona ładowarka do laptopa pracowego Igora, którą można bardzo łatwo schować, gdy się jej nie używa. I tak dalej. Polecamy też naprawdę zaplanować coś więcej, niż tylko górne światło. Widzimy z Igorem olbrzymią różnicę w spędzaniu wieczoru na kanapie oświetlonej białym, ostrym światłem versus lekko przygaszonym, ciepłym i żółtym. Człowiek naprawdę inaczej się czuje. I mogę z czystym sumieniem zarekomendować lampki i żarówki, które mają regulację barwy światła - doskonała rzecz i bardzo wielofunkcyjna. Poza lampą nad wyspą mamy również taką lampkę nocną.
Przechodząc dalej. Dla mnie bardzo ważne było, aby moje mieszkanie było spójne stylistycznie i kolorystycznie. Z racji tego, że bardzo nam obojgu podoba się styl industrialny i to już od lat, wiedzieliśmy, że właśnie w niego będziemy chcieli iść.
Jeśli chodzi o kolorystykę, sprawy poszły bardzo gładko. Drewno, a raczej różnego rodzaju wyroby drewnopodobne, miało być w kolorze uniwersalnym oraz dość dobrze dostępnym z bardzo prostego powodu - pośród mebli np. dębowych jest olbrzymi wybór w różnych stylach, a więc są też przystępne cenowo. Dzięki temu nie byłoby żadnego problemu z kupieniem komody tu, a biurka tam, i wciąż wszystko by do siebie pasowało, i nie musielibyśmy inwestować nie wiadomo ile pieniędzy (a pamiętajmy, że finalnie mieszkanie chcielibyśmy kiedyś wynajmować). Zupełnie inaczej ma się sprawa, gdy wybierze się na przykład orzechy czy drewna egzotyczne. Ja lubię jednorodność, choć wiem, że bardzo modne jest łączenie np. różnych typów drewna. Ja jednak się na to nie zdecydowałam z powodów finansowych oraz bycia za cienką w uszach w projektowaniu :). Wiedzieliśmy również, że bardzo nie lubimy białych mebli, oraz że czarne blaty będą udręką, natomiast fronty już jest szansa, że będzie okej. Postawiliśmy więc na dąb craft złoty oraz matową czerń. Z poprzedniego mieszkania kochaliśmy naszą granatową ścianę w salonie, a ja uwielbiam bordo - byłam więc pewna, że te dwa kolory gdzieś przemycimy. Absolutne veto natomiast było na kolor zielony (nadal mam flashbacki z pokoju w domu rodzinnym Igora). W zamian Igor zadecydował, że woli granat w sypialni, a elementy bordo w salonie. Do tego klasyką stylu industrialnego są szarości (betony) oraz... cegły, których pierwotnie w ogóle miało nie być. Ale o tym później. Biorąc to wszystko pod uwagę zaczęło nam się klarować to, czego chcemy i jak to finalnie będzie wyglądało. I dzięki temu wiedzieliśmy, czego szukamy i czego oczekujemy. Ustalenie bazowej kolorystyki bardzo pomogło nam jeszcze bardziej zawęzić nasze poszukiwania.
Materiały, których chcieliśmy użyć również były kwestią dość prostą właśnie ze względu na finalne przeznaczenia mieszkania. Dlatego nawet nie rozważaliśmy podłogi drewnianej (mieliśmy taką w poprzednim mieszkaniu i to był koszmar ze względu na poziom eksploatacji znacznie przewyższający jakąkolwiek troskę o tę podłogę). Wiedzieliśmy, że nasza podłoga musi przeżyć psa o długich pazurach oraz kota, który może nie ma ich aż tak długich, ale ich używa do driftowania na zakrętach. Początkowo zakładałam więc, że wszędzie będziemy mieć panele - ale problem się pojawił w kwestii połączonego salonu, przedpokoju i kuchni. Rozważałam bardzo różne opcje odcięcia i finalnie Igor przekonał mnie do gresu na całej powierzchni. I przyznam szczerze, to był doskonały pomysł i człowiek w ogóle nie myśli o tym, że jest to gres, a nie panel, gdy po prostu w takim miejscu żyje, a jednocześnie jest to super wygodna opcja. Gres wybraliśmy drewnopodobny i zależało nam na wypukłej fakturze i rzadko powtarzalnej teksturze, oraz żeby nie posiadał takiego efektu... szarości? Matowości? Wyblakniętego koloru? Może tylko ja to widzę, ale bardzo mnie ten odcień drażni w podłogach drewnopodobnych. Gres ma wiele zalet:
- fakt, że podłoga jest w całym pokoju przedpokój-salon-kuchnia taka sama jest:
1) bardzo estetyczny przez brak przejść między materiałami
2) pozwolił ominąć kwestię doboru materiałów i kolorów
3) ograniczył odpad
4) opłacał się finansowo
- jest wodoodporny, więc mam absolutnie w nosie, czy np. mój pies wziął wodę na wynos podczas picia z miski
- nie rysuje się od pazurów podczas galopek
- myje się go w jakieś trzy sekundy
- nie odbarwia go wino, czerwona kapusta, wosk ani bejca do drewna
- generalnie się nie zniszczy zapewne nigdy
- jest przyjemnie chłodny w ciepłe dni
- mama by dodała jako plus, że ten chłód w zimne dni w końcu zmotywował mnie do noszenia kapci.
Ma też jedną wadę:
- mam zawał za każdym razem, gdy spada mi telefon.
Łazienka to standardowo gres, który chcieliśmy mieć w kolorze jasnego betonu, najlepiej o jakiejś ciekawej teksturze, która maskowałaby wszystkie włosy, które na nią spadną i kocie/psie kłaki. To miała być jedna z jego dwóch funkcjonalności. Drugą była faktura, dzięki której w przypadku rozlanej wody nie rozjechalibyśmy się w szpagat. Ach, i zapomniałabym wspomnieć o gresie dekoracyjnym - wymyśliliśmy sobie, ze koniecznie chcemy jakiś wzorek. I o, tyle z ustaleń. :)
Jeśli chodzi o sypialnię, zdecydowaliśmy się na panele laminowane. Kolor paneli chcieliśmy, by był jak najbardziej zbliżony do gresu.
Przechodząc do samych mebli, po researchu różnych rodzajów materiałów na blaty kuchenne również zdecydowaliśmy się na klasyczny laminat, który ma naprawdę ogrom zalet oraz bardzo dobrą cenę, więc wypada naprawdę zacnie w porównaniu z akrylem, spiekiem, kamieniem czy drewnem. Doskonały materiał na ten temat przygotował pan Marek z naszego ulubionego domowego kanału Aranżacje Wnętrz. Generalnie na prawdziwe drewno nie zdecydowaliśmy się nigdzie z różnej gamy powodów, pośród których główne skrzypce grała funkcjonalność, cena i... waga(!). Nasze meble są więc z dobrego, klasycznego kartonu, tak jak wszystkie obecnie dostępne meble na rynku (tzn. płyta meblowa różnego rodzaju).
Materiały na ścianę były dość ciekawym zagadnieniem, ponieważ kwestia farby była dla nas również ważnym czynnikiem. Chcieliśmy zainwestować w farbę, która będzie dobrze się zmywała, gdy postanowię zbyt ekspresyjnie pić wino, lub gdy opryska je sos butter chicken. Nie lubimy też efektu ścian całkowicie matowych, na których zostają białe rysy i ślady po dotknięciu. Porównanie farb względem wytrzymałości, usuwalności plam itp. popełnił niezastąpiony pan Marek dla białych oraz kolorowych farb. Dodatkowo rynek farb obecnie oferuje fantastyczne opcje różnych pokryć ścian imitujących inne powierzchnie, np. industrialny beton, co mi się bardzo marzyło, tak jak creme de la creme, czyli cegła. A najbardziej podobały nam się takie cięte, a nie formowane, i w kolorze intensywnej pomarańczy/czerwieni.
~WYKONANIE~
Zarówno gres salonowy i łazienkowe znaleźliśmy na Bartyckiej, natomiast ostatecznie zamówienie złożyliśmy przez Internet, bo było dużo taniej i łatwiej ze względu na przesyłkę w wybrane miejsce (a te gresy są cholernie ciężkie). Z gresem salonowym mieliśmy pewne przygody, które nauczyły nas, żeby pilnować wszystkich zamówień i terminów ich dotarczenia, bowiem w zamówieniowym szale łatwo zapomnieć, że czekaliśmy na jakąś paczkę, szczególnie, jeśli nie jest nam potrzebna na tu i teraz. My odsunęliśmy termin wysyłki, potem zapomnieliśmy i kilka miesięcy później Igor zorientował się, że nie dostaliśmy paczki i musiał wojować z firmą, która w międzyczasie stała się niewypłacalna. Otarło się o policję. Nie polecamy.
Gresy kładła nam ekipa.
Co do klasycznej farby, biorąc pod uwagę nasze wymagania, finalnie wybraliśmy farby marek takich jak Kabe czy Tikkurila. Malowało się nimi faktycznie bardzo wygodnie, sprawnie i ściany fajnie z takimi farbami pracują. Tikkurila wymieszała nam farbę tak, że uzyskaliśmy idealnie taki kolor, jaki chcieliśmy i jesteśmy z niego mega zadowoleni. Minusem jest cena, która nawet w Leroy Merlin na stanowisku Tikkurili była wysoka.
W sypialni położyliśmy laminowane panele klasy AC5 (ale takiej serio, nie udawanej - polecam doczytać w Internecie, jak producenci tanich paneli kpią z klientów umieszczając na opakowaniach dosłownie cokolwiek). Znalezione w sklepie z uroczą końcówką -pol w pasażu handlowym koło Ikei w Jankach, a kupione w necie. Do tego dobraliśmy matę wygłuszającą, która, przynajmniej na nasz research, była najlepszą matą na rynku - bardzo cienka, bardzo dobrze izolująca i stosunkowo tania. Kładliśmy wszystko razem z naszym przyjacielem, który był tak miły, by nam pomóc - i była to naprawdę fajna zabawa, acz trudna, bo trzeba było dobrze wszystko wymierzyć i pociąć za pomocą wyżynarki. Daliśmy jednak radę i uważam, że zrobiliśmy to naprawdę świetnie. Zajęło nam to jeden wieczór.
Na zdjęciu poniżej możecie również podziwiać granatową ścianę marki Tikkurila. Kochamy ją bardzo.
Ku mojej uciesze udało mi się namówić Igora na beton na ścianie i zdecydowaliśmy się na pomalowanie dwóch ścian w salonie. Zrobiliśmy to zestawem od Primacol (i polecam konkretnie ten za sprawą dwóch filmików: tego oraz tego, które całkiem fajnie porównują farbę betonową i beton dekoracyjny). Zabawa jest przednia szczególnie, jak uświadamiasz sobie podczas pracy, że ściana wygląda jak gówno i zapłaciłeś za to gówno kupę kasy. Ale efekt finalny jest genialny, choć trzeba na niego długo poczekać. Ścianę trzeba zagruntować, potem pomalować i wyszlifować raz pacą, potem pomalować i wyszlifować drugi raz pacą, a na koniec zaimpregnować raz lub dwa, w zależności od lokalizacji ściany. Efekt przerósł nasze oczekiwania i jesteśmy bardzo zadowoleni, że się na to zdecydowaliśmy. Paradoksalnie ta ściana daje dużo ciepła w pomieszczeniu, czego się nie spodziewaliśmy. Znów, jedynym minusem z naszej perspektywy była cena.
W związku z dużymi opóźnieniami postanowiliśmy zakupić cegłę wcześniej, niż planowaliśmy i był to doskonały pomysł, bo nie wiem, jakim cudem miałabym już mieszkać i dopiero tę cegłę kłaść. Jest wtedy koszmarnie, KOSZMARNIE brudno. Ale od początku. Znaleźliśmy taką, która nas zachwyciła dzięki naszym znajomym, którzy polecili nam firmę z Rybnika Ceglany Renesans, która oferuje takie właśnie płytki - cięte ze starych cegieł, będące nieidealne, trochę syfiaste i o szerokiej gamie kolorystycznej. Do tego dobraliśmy klasyczną szarą fugę. Zamówiliśmy te dziesiątki kilogramów i silnymi ramionami Igora wnieśliśmy ;) je do mieszkania. Obejrzeliśmy kilka tutoriali (ten, ten i ten) i stwierdziliśmy - to nie może być trudne, jedziemy. I ttu popełniliśmy błąd, który kosztował nas sporo czasu. Mianowicie uznaliśmy, że wcale nie potrzebujemy nie wiadomo czego do położenia takiej cegły. Okazało się jednak, podobnie jak w przypadku listew, o których napiszę poniżej, że dobry sprzęt to podstawa. W związku z tym poniżej przedstawiam listę obowiązkowych zakupów, które należy zrobić, jeśli człowiek nie chce się zarżnąć przy kładzeniu cegieł:
- kubeł (o płaskim dnie, najlepiej kwadratowy)
- mieszadło do kleju
- kielnia (a idealnie, to dwie - jedna szersza, druga węższa)
- kielnia do fugowania (aka fugownica)
- paca klasyczna
- paca do spoinowania (naprawdę warto to kupić)
- kielnia/paca zębata
- rękawice budowlane
- szczotka ryżowa
- miękka szczotka
- ukośnica z tarczą do cięcia cegieł
- taśma malarska
- folia malarska
- poziomnica laserowa
- metalowy, wąski młotek
- kliny montażowe (aka dystanse)
- gruby pędzel, w miarę miękki
Najpierw na ścianie należy wyrysować sobie rzędy cegieł, wyliczając odpowiednie wysokości i będąc mniej optymistycznym, niż bardziej. Potem przygotowujemy przestrzeń - zabezpieczamy podłogi, ściany. Wilgotne materiały okropnie wchodzą w kafle i my do tej pory się męczymy z ich wyczyszczeniem. Pamiętajmy też o rękawicach budowlanych z bardzo prostego powodu - te materiały okrutnie wysuszają skórę, do tego stopnia, że miałam białe skórki, popękane opuszki i twardą skórę. Dlatego czasami pod rękawicę budowlaną zakładałam jeszcze lateksową. Gruntujemy ścianę. Podczas schnięcia przygotowujemy cegły - wszystkie trzeba bardzo dokładnie oczyścić z pyłu szczotką ryżową. Jeśli trzeba, przycinamy cegły za pomocą ukośnicy z odpowiednią tarczą (bez ząbków). Jest to bardzo brudny proces, więc nie polecam robić tego w domu. Następnie, gdy grunt wyschnie, przygotowujemy klej mieszając go mieszadłem na wiertarce z wodą do odpowiedniej konsystencji i zaczynamy rzędami go nakładać używając kielni. Klej nakłada się na cegły kielnią klasyczną, a potem przeciąga kielnią zębatą i przykleja na ścianę delikatnie ruszając cegłą, aż się przyklei. My układaliśmy cegły od dołu ze zwykłego lenistwa i wszystko było ok, ale trzeba było uważać na spadający klej, który się przyklejał do cegieł i je brudził. I tak idziemy rząd po rzędzie, pilnując, aby zostawiać przestrzeń na fugę i w razie czego podtrzymując odległości za pomocą dystansów. Nadmiarowy klej należy zbierać kielniami, gdyż potem przeszkadza przy fugowaniu. Jeśli źle przykleimy cegłę, można ją zwykle odkleić, a jeśli nie, wąski metalowy młotek robi robotę, choć zwykle ściąga również tynk. Gdy już cegły są na ścianie należy strzepać wszelkie pyły, kurze i drobiny i możemy fugować. Fugę się miesza z wodą bez większych problemów. Można też ją zbierać z podłogi i mieszać ponownie, więc to ważne, by dobrze przygotować pod to podłogę. Nakładamy ją za pomocą kielni na pacę klasyczną lub do spoinowania i jedziemy przy pomocy fugownicy. Na sam koniec wszystko ładnie czyścimy z pyłów oboma szczotkami i lakierujemy używając pędzla. Skupiamy się przede wszystkim na miejscach narażonych na wilgoć. Ogólnie cały proces zajął nam 4 tygodnie - kilka wizyt w tygodniu na 6-8 godzin. Było ciężko. Ale efekt jest boski.
Przy okazji sprzętu i cięcia chciałam jeszcze wspomnieć o listwach, które kupiliśmy gdzieś w Internecie. Z jakiegoś powodu był to dla mnie absolutnie nieinteresujący krok, ale cięcie i przyklejanie już było fajne. Tylko znów - gdybyśmy od razu użyli ukośnicy, to byśmy nie wyrwali sobie tyle włosów z głowy. A przyklejoną listwę odrywa się z tynkiem... i to bardzo ciężko. Nie ma to jak sprzęt, podsumowując.
To nie jest koniec. Najciekawsze (chyba), czyli meble, dodatki i dekoracje zostawiam na kolejny tekst. Głównie dlatego, że rozpisałam się ponad miarę. Jeśli cokolwiek wam się z tego przyda, to super, ale powiem szczerze, chciałam to też zapisać sama dla siebie, by sobie podsumować ten ogrom pracy, który zrobiliśmy i ten jednocześnie straszny i wspaniały okres naszego życia. :) Także jeśli jesteście ciekawi końcowych efektów, może za tydzień-dwa uda mi się opublikować właśnie ten post, który zamknie całą serię mieszkankową i otworzy kolejną... ślubną :)
Pozdrowienia!
Magda
Komentarze
Prześlij komentarz