Będę żoną!


Igor poprosił mnie o rękę, a ja się zgodziłam! I wiecie co? To była piękna droga, którą przebyłam, by być tu, teraz, z Nim.

Nie byłam nigdy dziewczyną, która miała powodzenie wśród kolegów. Raczej była tą, która z zazdrością patrzyła na koleżanki, które zmieniają chłopaków jak rękawiczki. Dzisiaj ciemnowłosy futbolista, jutro wysoki tancerz, a za tydzień wysportowany koszykarz. A ja? Zawsze do kogoś wzdychałam i nigdy wiele z tego nie wychodziło. Raz jedyny odważyłam się chłopakowi powiedzieć, że bardzo mi się podoba. Nie przypominam sobie, byśmy się później spotkali. I mogłabym to wszystko tak wymieniać i wymieniać... A najpiękniejsze przed nami.

Bo teraz jestem w przecudownym związku, narzeczeństwie, z mężczyzną mojego życia i jestem tak szczęśliwa jak nigdy, bo nigdy nie przypuszczałam, że zasługuję na chociaż połowę tego dobra, które otrzymuję od Igora. I wiem, że droga do miejsca, w którym jestem teraz wcale nie była prosta i nie była jednotorowa - to znaczy to, że jest Igor nie zależy tylko od mojego podejścia do związku, ale również do kwestii rodziny, kariery, wykształcenia, marzeń, codzienności, polityki, przyjaźni i całej masy innych ważnych wątków życiowych. To wypadkowa wielu czynników, czego mój nastoletni mózg absolutnie nie był w stanie zrozumieć. Że to, czy masz ładną buzię jest naprawdę ważne tylko wtedy, gdy masz piętnaście lat. 

Aby do tego momentu dojść musiałam te wszystkie rzeczy przeżyć, zarówno te dobre, jak i te złe, zarówno krótkie, bezsensowne związki jak i ten ostatni, długi, który jakiś sens jednak miał, przynajmniej przez jakiś czas. Musiałam znieść wszystkie trudności na studiach, przetrwać rozpadające się przyjaźnie, poskładać samą siebie i zrozumieć, czego właściwie ja, Magda, chcę. 

Bo to nigdy nie jest tak, że się człowiek z człowiekiem poznaje, schodzi i cyk, jesteśmy idealną parą, jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi i życie jest perfekcyjnie. W zasadzie to oboje dostaliśmy srogo po tyłku od świata i od siebie nawzajem, zanim sprawy się poukładały. Albo raczej - zanim my je poukładaliśmy.

Mam też taką teorię, trochę magiczną, trochę romantyczną, że nas po prostu los ze sobą połączył. Rozstaliśmy się ze swoimi partnerami w tym samym momencie, z różnych powodów i różne osoby były inicjatorami rozstania. Nie wiedzieliśmy o tym - ale bieg wypadków sprawił, że nie tylko się dowiedzieliśmy, ale nawet się zgadaliśmy i spotkaliśmy, by sobie nawzajem ponarzekać, że no chujowo wyszło. 

Wystarczyłoby, że podjęłabym decyzję o rozstaniu tydzień później, wystarczyłoby, że mój były wtedy, tak, jak marzyłam, pobiegłby za mną i próbował uratować nasz związek. Wystarczyłoby, żeby Igor i jego była dziewczyna ponowili schematy "kryzysowe", którymi podążali sześć poprzednich lat. Wystarczyłoby, że jeden z nich - Igor bądź mój były - nie przyjąłby zaproszenia na zapijanie smutków od wspólnego kumpla, i Igor by pojęcia nie miał, że również jestem już sama. Wystarczyłoby, że Igor nie odezwałby się zapytać, jak się trzymam... I mi nigdy nie odpisał. Bo przecież nie musiał. Byliśmy tylko znajomymi. Tych "wystarczyłoby" jest tak dużo, że lubię po prostu wierzyć, że ktoś nas sobie zapisał w gwiazdach i musieliśmy do odpowiedniego momentu dojrzeć, by się spotkać i złapać się za ręce. 

Śmiechem żartem, ale... my już raz do kościoła szliśmy pod rękę do ołtarza... :)

Tak czy siak. Igor bardzo szybko zaskarbił sobie moją ogromną sympatię swoją pogodą ducha i siłą nawet wtedy, gdy sam cierpiał, swoimi manierami i uprzejmością do każdego napotkanego człowieka oraz swoim inteligentnym i ironicznym humorem, który ma również jego ojciec i mam nadzieję, że tę cechę odziedziczy również nasze dziecię. Ale to wszystko było platoniczne aż do końca naszego szalonego wyjazdu do Barcelony, aż do momentu, w którym Igor powiedział mi o swoich uczuciach. I to było wspaniałe, bo do tamtego czasu jakiekolwiek schematy miałam w głowie - wszystko zostało przełamane, bo nikt z nas nie wszedł w tę relację z jakimikolwiek oczekiwaniami poza "chcę przestać cierpieć" i do samego końca taki był właśnie plan. Szczerze mówiąc nigdy nie sądziłam, że choćby na dłużej zostaniemy przyjaciółmi. Dlatego rozmawialiśmy cały czas, codziennie, o wszystkim. Bez żadnych zahamowań. Opowiadaliśmy sobie, co lubimy robić, co nas interesuje, co nam sprawia przyjemność. Ale nie tylko, bo dzieliliśmy się także tym, co zrobiliśmy źle, czego żałujemy i za co nam wstyd.  Dzięki temu poznaliśmy swoje dobre i złe strony, i okazało się że hej, nadal się lubimy. Byliśmy dla siebie oparciem o każdej porze dnia i nocy. Igor na przykład był pierwszą osobą, z którą rozmawiałam po tym, jak późną nocą zemdlałam (bo wiecie, po rozstaniu sobie nie jadłam przez jakiś miesiąc) i dosłownie centymetry dzieliły mnie od tragedii. Byłam wtedy absolutnie przerażona tym, co się wydarzyło i co się ze mną dzieje. To jemu chciałam o tym powiedzieć, bo wiedziałam, że on mnie wysłucha, pocieszy i nigdy mi nie powie, że przesadzam. I to on mnie wtedy uspokoił i ukoił na tyle, bym mogła wtedy zasnąć. Czułam się bezpiecznie i tak czuję się do dziś. 

Nie było też lekko, gdy już się zeszliśmy. Moja ówczesna przyjaciółka na wieść, że jesteśmy razem powiedziała, że popełniam błąd schodząc się z kimkolwiek w ogóle, a już w szczególności z Igorem. Sugerowała, że powinnam porozmawiać ze swoim byłym i poprosić go o pozwolenie (sic!), bo się przyjaźnili, więc jesteśmy teraz w trójkącie (sic2!). Były też osoby ze strony Igora (a w sumie jego byłej dziewczyny, bo nam były one obce, sic3!) które twierdziły, że odbiłam Igora swojej przyjaciółce za jej plecami i tym samym doprowadziłam do tragedii. Było ciężko, bo to wszystko było taką straszną nieprawdą, zlepkiem niedopowiedzeń i jakichś niesamowitych historii rodem z jakiegoś serialu amerykańskiego o gimnazjalistach - ale tego się nie dało nikomu wyjaśnić i to naprawdę po prostu i po ludzku bolało. 

Zamieszkaliśmy razem bardzo szybko, bo po dwóch miesiącach, i z perspektywy czasu uważam to za absolutnie najlepszą decyzję, jaką mogliśmy podjąć. Wspólne mieszkanie weryfikuje związek jak nic innego, bo widzicie się codziennie, całe dnie i całe noce, i w zdrowiu, i w chorobie, i gdy jest wam dobrze, jak i gdy jest wam źle. Nic tak nie łączy ludzi, jak wspólne problemy gastryczne. :) Widzisz drugiego człowieka, gdy rano wstaje z porannym oddechem i bałaganem na głowie, gdy wychodzi z psem w piżamie, gdy rzuca brudne skarpetki na podłogę, gdy je kanapki w środku nocy, gdy ma pryszcza na nosie albo gdy zapomni użyć dezodorantu. Ale gdy jesteście sobie pisani i gdy to wszystko jest dokładnie takie, jak powinno byc, to to wszystko jest najukochańsze na świecie. Bo wiesz, że ten sam człowiek wstaje wcześniej, żeby wyprowadzić psa żebyś TY mógł dłużej pospać; że sam zje kanapki na obiad, ale Tobie zrobi pyszną jajeczniczkę; że jest spocony, bo wziął do pracy rower, żebyś TY mógł wziąć samochód. Nie ma nic piękniejszego niż takie drobne, codzienne dowody miłości. A ja te dowody widzę w każdej herbacie, którą Igor mi robi, w każdym worku śmieci, którzy wyrzuci i w każdej paście, którą nałoży mi na szczoteczkę. Bo wiem, że robi to po to, by mi sprawić przyjemność i by mi ułatwić życie. I tak już jest od prawie dwóch lat.

Jest de facto jedna najważniejsza rzecz, dzięki której się nam tak dobrze razem żyje - rozmowy. Rozmawiamy odkąd się poznaliśmy dzień w dzień, ciągle, o wszystkim. Po dwóch latach mieszkania razem nadal mamy wieczory, gdy siadamy z lampką wina albo z kubkiem herbaty na kanapie i rozmawiamy godzinami o... nawet nie wiadomo czym, bo te tematy płyną i się nie kończą. Ale nie tylko taka rozmowa ma znaczenie, ale również ta, gdy któreś z nas zachowa się słabo. Albo gdy ktoś z nas źle się czuje. Gdy coś jest nie tak. Albo gdy mamy jakiś problem. To wszystko musi być załatwione szybko i od A do Z, bo odkładanie tego typu spraw na później nigdy dobrze się nie kończy. Czy było to wszystko proste? Nie. Bo jesteśmy innymi ludźmi i każde z nas ma inne podejście. Dlatego musieliśmy rozmową dotrzeć się w bardzo fundamentalnych kwestiach w bardzo podstawowy sposób, oboje - ja do Igora, a Igor do mnie - zadając sobie proste pytania. Na przykład: jak mam mówić, byś zrozumiał? Jak mam intonować głos, byś nie odebrał tego negatywnie? Jak mam zareagować, byś nie poczuł się zaatakowany? Jak mam odpowiedzieć na taką sytuację, by nie zaognić sprawy? Czego nie powinienem mówić, by nie powodować u Ciebie flashbacków? Co chciałbyś słyszeć ode mnie częściej? Jak się czujesz, gdy mówię/robię X? Jak wolałbyś, bym robił? Czy jeśli ja zrobię X, to będzie to okej? Dlaczego zrobienie X nie jest okej? Nigdy takich rozmów z nikim nie prowadziłam, a to tak proste. 

To polecam ja. Magda. :)

Co się więc zmieniło po zaręczynach? Nic i wszystko jednocześnie. Dalej rzucam skarpetki na podłogę, Igor dalej jest fanem kanapek i jest dokładnie tak samo, jak było wcześniej. Ta chwila zaręczyn była piękna i magiczna, bo choć wiedzieliśmy od dawna, że to jest Magda i Igor, Igor i Magda, to wypowiedzenie tego głośno było deklaracją, prośbą i zobowiązaniem. Ale wciąż - my to wiedzieliśmy od dawna. To, co fizycznie się zmieniło, to najpiękniejszy na świecie pierścionek na moim palcu i to, że jesteśmy teraz narzeczeństwem, a nie chłopakiem i dziewczyną. Że oficjalnie mówimy - tak, chcemy być ze sobą tu, teraz i na zawsze. 

Ale czy w momencie, w którym są dwie osoby w sobie tak zakochane, czy zaręczyny mają większe znaczenie? 

I tak, i nie. 

Po dłuższym przemyśleniu dochodzę do wniosku, że idealne zaręczyny według mnie były takie, które były... dla mnie. A ja nigdy nie czułam się dziewczyną, której facet oświadcza się w "mieście miłości" z klasycznym złotym pierścionkiem i diamentem. Zacznijmy choćby od tego, że nie noszę złotej biżuterii! Wiedziałam, że gdyby mój mężczyzna coś takiego dla mnie zorganizował to by oznaczało, że nie zna mnie absolutnie w ogóle. A ja chciałam czuć się w tej chwili wyjątkowa. Taka... że ten facet pomyślał O MNIE, nie o jakiejkolwiek dziewczynie. Że mnie zna. Że wie, co lubię, czego pragnę. 

De facto marzyłam o takich zaręczynach, jakie dokładnie od Igora otrzymałam. W dniu celebracji naszej miłości, bo w drugą rocznicę, Igor zorganizował zaręczyny w miejscu, w którym czujemy się najlepiej - w naszym mieszkaniu. Wybrał miejsce, z którym mamy najwięcej romantycznych wspomnień i gdzie pierwszy raz wyznaliśmy sobie miłość - antresolę. Kupił kilkanaście świec i rozstawił je na antresoli. Przygotował koce, poduszki, aby nam się przyjemnie siedziało. Dostałam przepiękny, ogromny bukiet róż, 24 róże na 24 miesiące naszego związku. A do tego mniejszy bukiecik moich ulubionych kwiatów - frezji. Cały wieczór spędziliśmy w przemiłej, ciepłej atmosferze wspomnień i planów. A gdy doszło do momentu zaręczyn, Igor rozegrał to wyjątkowo. W tle leciała wybrana przez niego piosenka Phila Collinsa - A Groovy Kind of Love. Ma przepiękny tekst. I zorganizował serię zagadek, która po nitce doprowadziła mnie do pierścionka i fundamentalnego pytania. Sam pierścionek to misterna robota jubilera Argenta Mistica, którego biżuterię od dawna oglądam i podziwiam, bo jest pomysłowa, szczegółowa i taka piękna. Nie będzie to też zaskoczeniem, że Igor wiedział, który wzór podobał mi się najbardziej... I jaki typ kamienia. A używając białego złota - skroił pierścionek idealnie pode mnie.

Nie wyobrażam sobie nawet piękniejszych, bardziej romantycznych ani bardziej "naszych" zaręczyn. Bo cały ten wieczór był perfekcyjny.

Zawsze jednak wychodziłam z założenia, że to w sumie smutne, że kobiecie się organizuje taki wspaniały wieczór a mężczyzna, choć oczywiście otrzymuje dłoń swojej wybranki, nie ma nic dla siebie, nic na pamiątkę. Wiem, że taka jest tradycja i nikt nie ma o to pretensji, ale pomyślałam, że ja bym chciała, żeby mój mężczyzna na taki moment również otrzymał coś ode mnie, na symbol również mojej miłości. W związku z tym zawczasu, czując że... no czując, każdy to czuje mniej lub bardziej... zaręczyny nadchodzą, zaczęłam bardzo intensywnie myśleć o tym, co chciałabym mojemu przyszłemu małżonkowi sprezentować tego dnia. Po wielu tygodniach poszukiwań znalazłam odpowiedź na to pytanie - i Igor dostał to, o czym marzył. Mowa jest o wysokiej jakości białej koszuli z mankietami na spinki oraz kołnierzykiem pin collar. Koszula tego typu nie jest szeroko dostępna, bo oferuje ją w jednej-dwóch wersjach kilka polskich sklepów z wysokiej jakości modą męską - i z tego też powodu nie jest to rzecz tania. Do tego nie zakłada jej się często, bo jest bardzo elegancka - dlatego co wspaniale pasowało do okazji zaręczyn, bo jest to koszula, której nie godzi się nie założyć na własny ślub, gdy już się ją ma. 

Byłam bardzo szczęśliwa, gdy Igor zobaczył swój prezent, a jeszcze bardziej, gdy przymierzył -  bo powiedzieć, że wyglądał jak milion dolarów, to mało. Mogłam go brać za męża już wtedy!

Z mojej perspektywy muszę też przyznać, że czułam presję środowiska na zaręczyny i wiem, że nie jestem w tym odosobniona - chyba, że mowa o facetach, bo oni tego nie doświadczają. Z jakiegoś powodu po świecie nadal chodzą ludzie, którzy potrafili mnie pytać "to kiedy się zaręczycie?", jakby to w ogóle zależało ode mnie i jakbym miała na to jakikolwiek wpływ. Czy ktoś te same pytania zadawał Igorowi? Absolutnie nie. I wiecie, nie mówię tu o babci, która marzy o wnusi w bieli przy kobiercu, ale o kobietach w moim wieku, zaręczonych, które były kiedyś takie jak ja, niezaręczone i również o tej bieli marzące, płaczące, że kolejny związek nie wypalił albo że nigdy nie znajdą sobie faceta. Bo niech pierwsza rzuci kamieniem, która nigdy za facetem nie wypłakiwała sobie oczu, mając przed oczami wizję starej panny z tuzinem kotów. I to nie są przyjaciółki, najbliższe osoby - nie, to są koleżanki, laski, z którymi regularnie to się, co najwyżej, wymieniasz memami. Takie pytania w czasie związku z Igorem mnie po prostu irytowały, ale gdy ktoś trafił na gorszy dzień, potrafiłam się użalać nad sobą choć doskonale wiedziałam, że to nieprawda. Ale w poprzednim związku, lata temu, koleś mydlił mi oczy, że tak tak, zaręczymy się, ale mamy na to dużo czasu, a teraz zmieńmy temat. Więc jak miałam się wtedy czuć, słysząc takie pytania od świeżo zaręczonych koleżanek, wiedząc, że czas płynie i mając świadomość, że mój chłopak nie zamierza się oświadczyć? Było mi okrutnie przykro, a gdy odpowiadałam krótkie "Nie wiem", usłyszałam "Nie martw się, to się kiedyś stanie! On się na pewno kiedyś oświadczy!". Dlaczego kobiety kobietom to robią? Dlaczego zadajemy sobie takie pytania, kiedy same nie chciałybyśmy ich w swoją stronę usłyszeć? Miało mnie to pocieszyć czy coś? Miałam się z tym lepiej poczuć? Szczerze mówiąc, to dzięki Bogu, że tego nie zrobił! 

A potem nie jest lepiej, bo tylko się zaręczycie i są pytania - a kiedy ślub? A kiedy dziecko? Mnie już o to pytała jedna znajoma, jeszcze zanim się zaręczyliśmy - gdy wysłała mi zdjęcie swojego małego synka, a ja powiedziałam, że jest słodki (bo był). Jak poinformowałam, że nie spieszy nam się, bo na mieszkanie czekamy, fajnie ślub byłoby wziąć, to dostałam serię rad, na co mam się przebadać i w jaki sposób się o dzieci starać. A jak nie wyjdzie, to żebym ogiera przebadała, i że w ogóle to nie ma na co czekać, bo tik tok tik tok 26 lat a macierzyństwo jest super. I mean, seriously? Czy ja w ogóle o te rady prosiłam? A co jak dzieci nie będzie? Co jak ktoś nie może mieć dzieci, bo jest bezpłodny? Albo go wkurwiają? To co się wtedy stanie? Słowo daję, byłam pod wrażeniem tej bezczelności.

Zaręczyny będą, jak będą. Ślub będzie, jak będzie. Dzieci będą, jak będą. Ot, tyle w temacie.

Ale wracając do zalet zaręczyn, prawda jest też taka, że przepięknie mi się patrzy na swojego mężczyznę robiącego sobie te głupie kanapki w nocy o północy, kiedy sama ściągam skarpetki i rzucam je na podłogę, choć mogłabym to zrobić za kwadrans w łazience, gdzie razem będziemy myć zęby. Jak co wieczór. I to mój narzeczony. I tak już będzie zawsze.

Cieszę się, że tu jestem. Ja i On. I życzę wszystkim, by mogli się czuć tak wspaniale, jak ja się czuję każdego dnia budząc się i widząc, że Igor leży obok, za chwilę się obudzi i czeka nas kolejny, wspólny dzień.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Mieszkanie idealne - W KOŃCU wykończeniówka!

Mieszkanie idealne - czas start!