Studia, studia... i co po studiach?


Wracam jako córka marnotrawna, pogoniona przez część znajomych. No weź coś napisz. Dawno nic nie wrzucałaś. Zapomniałaś? Napisz coś.

Faktycznie, wiele miesięcy już minęło od ostatniego posta. Miałam sporo szkiców, ale żaden nie doczekał się publikacji. Mimo że niektóre z tekstów już właściwie były skończone. Sama nie wiem. Pisarz po prostu niezawsze ma wenę. A że okres życia był burzliwy, to tak wyszło. 

A więc zaczęłam poważną pracę z początkiem tego roku. Wtedy się wszystko zaczęło zmieniać. Życie zaczęło być jeszcze bardziej przewidywalne, niż było. Bo wszystko zrobiło się stabilne. Nie tak jak na studiach - tu się procedura przeciągnie, tam na zajęciach jednak zostanę, a z tych wyjdę. Każdy dzień był inny. Studia wprowadzały jakiś pociągający chaos. A tu - praca. Codziennie taka sama. Codziennie w tych samych godzinach. No i pierwszy tydzień był ekscytujący, wow, tyle nowości, korporacja, darmowa kawka, wow, super, w końcu święty spokój, żadnych labów, żadnych pipet, no bajka.

A drugi - o matko. To tak to już będzie wyglądać do końca życia? Wstawanie o 7, do pracy na 9, tyranie 8h, wyjście o 17 i do domu, w dres i do garów, do planowania domu, przed Netflixa? I już? To by było na tyle? Tak już zawsze będzie?

No, ale wtedy jeszcze magisterka się pisała weekendami. Młodzieńczy powiew.

Ale paradoksalnie, to to było w okolicach moich 24 urodzin, a ja już się zaczynałam czuć jak stara malutka. I to postępowało. Po kilku miesiącach dopadła mnie prawdziwa rutyna i dopiero wtedy zaczęłam zdawać sobie z tego sprawę. Zasiedzenie w domu. Odcinek za odcinkiem. Zadzwonić do hydraulika. Na piwko? No dobra, ale wracam przed północą. I tak w kółko, dzień w dzień... 

Wracając jednak do samego początku mojej nowej życiowej ścieżki. Słyszałam, że wiele osób wpada w podobny dołek, jak zaczyna pierwszą poważną pracę, więc się nie przejmowałam tym, tylko z tego śmiałam. Wydawało mi się, że mi to szybko przeszło, ale tak naprawdę, to nasilało się to wrażenie z każdym miesiącem. Niepostrzeżenie, przykryte śmieszkami. Zamiotłam te uczucia pod dywan, bo nie czułam, że ta "pierwsza poważna praca" jest faktycznie poważna. Wiadomo - na początku żadna praca nie jest zbyt poważna, bo nic nie umiesz. Ale miałam wrażenie, że spotykam się z pobłażaniem. Bo Ty to w korpo pracujesz, nie robisz nauki. Przewalasz papiery, nie wiesz, jak to jest siedzieć w labie dziesięć godzin, wymyślać rzeczy, odkrywać, rozkminiać. Nie wiesz, jak to jest dostawać stypendia i nie rozumiesz stresu, gdy się o takie stypendium starasz. No i to prawda. Nie wiem. Bo mam ciepłą posadkę przy biureczku. Drogiego laptopa, wypłatę co miesiąc taką samą, darmową kawkę kiedy dusza zapragnie, a o 16 wychodzę i mogę mieć wszystko w dupie. No naprawdę, nic nie muszę po pracy robić. Zamykam laptopa i mogę robić COKOLWIEK, mogę nawet spakować laptopa, jechać do innego kraju i pracować sobie z widokiem na góry albo na plaży. A mogę też leżeć w domu w łóżku i nic nie robić. Nie to co na studiach. Że wracasz i coś dalej rozkminiasz, albo musisz coś przeczytać, czegoś się nauczyć. Coś ogarnąć na następny dzień. Absolutnie. Nie mogłam narzekać, bo nie miałam na co. Nie miałam zmartwień pt. czy moja publikacja nie zostanie odrzucona, czy abstrakt zostanie napisany na czas, czy procedura wyjdzie. No ale była ta magisterka, więc sobie zrzędziłam - że muszę napisać, że nie umiem statystyki, że mnie to denerwuje, że mi się nie chce czytać publikacji, że nie mogę czegoś znaleźć. Ot taka nić, łącząca mnie jeszcze z dawnym życiem. Lubiłam być studentką, jakoś młodo, świeżo i atrakcyjnie to w mojej głowie brzmiało. Nie miałam poczucia, że muszę procedować z czymkolwiek. Procedowałam, bo chciałam. Ale nie musiałam. Bo są jeszcze studia, mam czas. Jeszcze nie muszę mieć poważnej pracy, nie muszę się wyprowadzać, nie muszę mieć dzieci, mogę żyć jak studentka. Nie muszę oczekiwać od życia niczego więcej niż tego, by tydzień był fajny. By w związku było wesoło. By piwo było dobre. I wypite ze znajomymi. A wszystko przeplatane było narzekaniem ma studia.

Ale jak przerażająca, tak i pociągająca była perspektywa końca studiów. Bo z jednej strony miałam już dosyć i chciałam się uwolnić, a z drugiej wiedziałam, że przez to jedne drzwi będę musiała zamknąć i jednocześnie otworzyć następne. I już nie będę studentką, tylko dorosłą kobietą. I już nie będę narzekać na wydział, tylko na pracę. Nie na jakiegoś doktora na studiach, tylko na szefa albo kolegę z innego działu. I będę w swoim małym świecie sama, zostawiając wiele osób i rzeczy za sobą.

Dni zaczęły się zlewać ze sobą. W tygodniu praca, w weekend magisterka. W tygodniu Pruszków, w weekend Grodzisk. I tak w kółko. Dzień za dniem, tydzień za tygodniem...

No póki była magisterka, no to jeszcze coś się działo. Więc tę całą rutynę zaczęłam odczuwać najmocniej właśnie po obronie pracy w czerwcu. Bo potem w weekend już było wolne. Nic nie musiałam robić. Żadnych wyzwań. Mogłam już totalnie leżeć i pachnieć całe dwa dni. Wtedy miałam kolejną taką myśl - to już koniec? Całe życie odliczałam dni do końca edukacji, a tu nagle obrona i koniec? Po wszystkim? I co teraz? Już nawet nie jestem studentką.

Mogłam zrobić wszystko. I myślałam, że zaczęłam. A tu sobie pomalowałam, a tu zaczęłam ogarniać prawo jazdy. Remont był do zrobienia, to skupiłam na nim swoje życiowe siły. No i pieseł się pojawił niedługo później. Najlepsza decyzja w tym roku. No, druga najlepsza. Ale tak naprawdę niewiele się zmieniło.

Z dnia na dzień czułam się coraz gorzej. Wyjść z pracy o tej, by w domu być o tej. Co na obiad? Jeszcze jeden odcinek, a potem trzeba posprzątać. Muszę znaleźć kominiarza. Albo, dla odmiany - znowu kupa garów w zlewie. A no właśnie, jeszcze zlew trzeba kupić... No to muszę przeszukać wszystko w poszukiwaniu zlewu. Godzina 23, a już oczy się same zamykają. A jeszcze trzeba się wykąpać. No to szybko. Zęby i spać. Tylko budzik jeszcze na rano. Jezu znowu tak wcześnie... Żeby się zwlec z łóżka, dolecieć na pociąg i odbębnić czas w pracy. I następnego dnia to samo. Nie wiem, chyba wpadłam w takie poczucie, że tak musi życie wyglądać i że muszę się dostosować. Trzeba być odpowiedzialnym, młodym człowiekiem, prawda? Umiesz liczyć, licz na siebie. Poza tym, moja praca to pitu pitu 8-16 i do widzenia, więc nie miałam na co narzekać. Miałam czas. Miałam siłę. W ogóle nie mam prawa narzekać, bo mam luksusowo w porównaniu z innymi. Nie mam tylu zmartwień. No i jestem super ogarniaczem. No ja nie dam rady? Oczywiście, że dam!

No i nie dałam. Przerosło mnie to. Bardzo późno, ale jednak. Poniosłam porażkę, bo nie dałam sobie rady. Nie fizycznie, ale psychicznie nie wytrzymałam. I nie wydaje mi się, że to kwestia po prostu dorosłości, tzn. że to dorosłość mnie przerosła. Przerosło mnie bycie w niej samej, gdy sama być nie powinnam. 

Nie wiem kiedy, chyba właśnie w okolicach nowej pracy, końca studiów - ale zmieniły się priorytety. Bo życie się zmieniło. I wkroczyłam właśnie w tę "dorosłość". Poza pracą nie było nic "mojego" i nic wymagającego mojej uwagi pomijając wszystko inne. Wracałam do domu i już naprawdę nie miałam co robić. Zmienił się rdzeń życia; główny cel - skończyć studia - został osiągnięty. Teraz 8h w robocie i później robisz co chcesz.  I wciąż chcesz fajnego tygodnia, wesołego związku, oddanych przyjaciół i dobrego piwka. Ale do tego chcesz w tygodniu załatwić ważne rzeczy - iść do urzędu, zapłacić rachunki, zrobić zakupy, ugotować obiad. Chcesz być w związku z osobą, która będzie Cię trzymać za rękę, jak wyczuwasz jakiegoś guzka w piersi i spanikowana czekasz w kolejce na badania; która bez gadania zawiezie Cię do na porodówkę, jak przyjdzie czas; która będzie Cię pocieszać, jak zwolnią Cię z pracy i będzie szukać nowej razem z Tobą; która będzie Cię własną piersią bronić przed tym złym, niesprawiedliwym światem - a oznacza to zbieranie ciosów na własną klatę. Oddani przyjaciele objawiają się już nie tylko w "idziesz na piwo? tak" o każdej porze dnia i nocy, ale także w tym, że zbierają Twoje zwłoki z ziemi, jak spadniesz z piątego piętra. Choćbyś się rozprysnął na tysiąc kawałeczków. I Cię opierdzielą w trakcie, ale pod żadnym pozorem nie zostawią takiej mokrej plamy na pastwę losu. I chcesz, żeby to dobre piwko było, ale już rozsądniej - może nie w środku tygodnia, może nie aż tyle, może nie aż do rana - bo głowa już nie ta, bo zmęczenie, bo zobowiązania, bo już nie ma zabawy w nachlaniu się na umór i kacowaniu dnia następnego. Ale chcesz na to piwko iść!

I gdy dotarło do mnie, że moje życie nie wygląda tak, jakbym chciała, gdy zobaczyłam, że się męczę, że czuję się jak zmęczona życiem stara kobieta... Wtedy zrozumiałam, że nie daję rady, że czuję się źle i nie mam już nad tym kontroli. Że się po prostu pewnego dnia wykończę. I że nie umiem tego naprawić swoimi zdolnościami organizatorskimi, że nie umiem zrealizować planu, bo planu nawet nie mogę ułożyć, bo jest za dużo zmiennych, za dużo rzeczy niezależnych ode mnie. Czułam, że usycham. Z każdym dniem czułam coraz mniej sensu, coraz mniej zapału. Zaczęłam się poddawać. Przestałam oglądać zlewy w Internecie. A po pracy czułam się śpiąca.

Czy tak powinna się czuć osoba 24-letnia? Chyba nie. Powinnam być pełna życia, pełna radości, nadziei. Czegoś już nauczona przez życie, ale wciąż naiwna. Powinnam się bawić do rana, ale i odpowiedzialnie wstawać do pracy.

Wiem, że są różne kobiety - ale generalizując, każda kobieta marzy o tym, by spotkać Tego Jedynego. Najlepiej jak najprędzej. Chce przeżyć przepiękną, szaloną miłość. Wspaniałe wyjazdy, długie noce, głębokie rozmowy. Pragnie pierścionka, który sobie wymarzyła, tego srebrnego z rubinami. A może klasyczne złoto i diament? A potem białej sukni, na widok której w oczach Tego jedynego pojawią się łzy. I widoku ich dziecka w ramionach Męża. I wspólnego przyglądania się temu raczkującemu berbeciowi z kanapy, popijając popołudniową kawkę.

Każda kobieta tym samym dąży do tej "dorosłości", i choć tego nie wie na danym etapie - niestety często kończy się to rutyną. Bo pędzi, nie myśli. Bo podejmuje złe decyzje i robi to za szybko. Kieruje się sercem, a nie rozumem. Rezygnuje z tego, co jest dla niej najważniejsze, bo myśli - to się zrobi w międzyczasie. Nie to jest najbardziej znaczące. Rezygnuje też z tego, co życie w tym wieku może dać na rzecz tego, co, de facto, każdy z nas pewnego dnia otrzyma od losu. Jak będzie gotowy. Rezygnuje, bo jej się wydaje, że już czas. Że to tak ma już być. A niestety, niekażdej jest to czas wtedy, kiedy jej się wydaje. I dziękować tylko Bogu, jeśli uda im się wykaraskać.

Kobiety w tej chęci tego wymarzonego życia zapominają, że to nie jest tak, że jest na to deadline. Nie ma na nic limitu. Nie ma żadnych terminów. Nawet jeśli obok są koleżanki, które uprzejmie Ci przypominają - zegar tyka, kiedy się zaręczycie, kiedy ślub?

Kojarzy mi się to ze skarpetami do sandałów. Pół internetu się z tego nabija, a i tak znajdziesz gościa, który w tych skarpetach do sandałów chodzi. I to samo z takimi koleżankami. Wiedzą dobrze, że to nie ich sprawa i że same nie znosiły takich pytań, ale i tak kuźwa Cię zapytają. Taka dygresja.

Są rzeczy, które, jak napisałam wcześniej, i tak pewnego dnia przyjdą. Ale są też takie, których później pewnie już nie będzie - bo będą inne rzeczy. Do tego należy świetna impreza z przyjaciółmi w sobotni wieczór. Śpiewanie o 4 rano Ścierniska z obcymi ludźmi na przystanku. Nie poszłabym na taką imprezę w wieku 30+ lat, mając dziecko, dwójkę, czy trójkę nawet i męża. Tak samo jak nie zaplanowałabym całego weekendu u koleżanki studiującej w innym mieście, ani spontanicznego wyjazdu za granicę na wakacje z kolegą. Umawianie jazd byłoby dostosowane do wszystkiego wkoło, tylko nie do mnie samej. Nie mogłabym zapisać się na kurs angielskiego, bo musiałabym się dopasować do ogromu czynników. A nie muszę. Jeszcze naprawdę nie muszę tego robić.

Uświadomiłam sobie, że ominęłam ten rozdział w życiu, pędząc za następnym. I nie poradziłam w nim sobie, bo tak jak ominiesz rozdział w książce - nie rozumiesz, co się dzieje. I czuję, że wróciłam teraz do tego ominiętego rozdziału i zaczynam rozumieć, że zrobiłam sobie krzywdę pomijając go. Bo to był bardzo ważny rozdział - rozdział pod tytułem "ja i tylko ja". 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Będę żoną!

Mieszkanie idealne - W KOŃCU wykończeniówka!

Mieszkanie idealne - czas start!