Uśmiechnij się sam do siebie
Moja obecność na kongresie w Madrycie organizowanym przez European Respiratory Society była nagrodą za mój excellent performance w ciągu ostatniego pół roku, szczególnie uwzględniając czerwcową inspekcję, która była koszmarem. Gdy liderka mojego badania powiedziała mi w sierpniu, że chciałaby, bym jej na tym kongresie towarzyszyła, skakałam z radości. Dosłownie skakałam z radości jak małe, szczęśliwe dziecko. Zdołałam w tej ekscytacji wykonać tylko jeden telefon. Nie uwierzysz! Madryt! Pojadę do Madrytu! TEGO W HISZPANII!!!
Miałam dużo szczęścia do dobrych ludzi, że dostałam pozwolenie na wylot. Ale w dniu, w którym moja managerka mnie o tym poinformowała, uśmiechnęłam i powiedziałam „super”. I wróciłam do biurka. Przez jakiś czas nic nie mówiłam. Otworzyłam system z fakturami i jedną po drugiej przeglądałam bez większych emocji. I wiedziałam, że gdybym dowiedziała się choćby tydzień lub dwa wcześniej, skakałabym z radości jeszcze bardziej, niż w dniu, w którym po raz pierwszy mi to zaproponowano.
Zrobiłam sobie krzywdę. I to dwukrotnie. Zauważyłeś, w których momentach?
W tym tekście wyjątkowe jest to, że powstał prawdopodobnie gdzieś nad Francją, gdy popijałam sobie winko i co jakiś czas zerkałam na białe obłoczki za oknem. Coraz bielsze z każdą chwilą, gdy zbliżaliśmy się do Hiszpanii. Nigdy nie pisałam w samolocie. I jest to bardzo przyjemne.
Wyjazd do Madrytu trafił mi się w bardzo burzliwym momencie życia. Jestem osobą, która w krytycznych momentach zawsze uciekała od problemów i jakkolwiek jest to złe, tak bardzo ciężko było się tego oduczyć. Gdy ma się jakąś motywację – np. obowiązki, drugą osobę obok – jest o wiele łatwiej przezwyciężyć tę chęć. Zrobiłam w ostatnim czasie postęp. Ale gdy nie ma tej motywacji, albo, co „gorsze” – praca sama to nakazuje - to ucieczka do innego kraju całkiem wpisuje się w moje preferencje radzenia sobie z trudnościami losu. Perspektywa przepięknej pogody – słonecznej i gorącej – oraz pysznego jedzenia, taniego wina i, co oczywiście najważniejsze – nawiązania masy kontaktów z branży, w której pracuję, poznania ludzi, z którymi godzinami wiszę na Skype oraz wysłuchania wielu inspirujących przemówień, które pogłębią moją wiedzę z obszaru respiratory – to jest coś, co sprawia, że jednak mimo wszystko ciężko się nie uśmiechnąć do tego błękitnego nieba za samolotowym okienkiem i nie pomyśleć, że życie jest piękne.
W skrajnych momentach życia ludzie często podejmują decyzję o wyjeździe lub wyprowadzce do innego miasta czy kraju. Nigdy nie byłam w takiej sytuacji, ale zawsze podziwiałam ogromną odwagę tych osób do tego, by postawić wszystko na jedną kartę. W tym codziennym biegu tak łatwo zostawić siebie samego gdzieś w tyle. Zapomnieć o sobie. A oni stali za sobą murem, choć było im koszmarnie ciężko. I są szczęśliwi. Kochani. Successful.
Gdy człowiekowi jest źle, traktuje się okropnie. Zamęcza się, zadręcza, zaniedbuje. Mówi się, że dla samego siebie powinno się być takim przyjacielem, jakiego chciałoby się mieć obok. To dla mnie sztuka tajemna. Tak bardzo trudno mi się tego nauczyć. I gdy bliskich własną piersią bronię, tak siebie samej chronić nie potrafię. I co najgorsze – czasami mam wrażenie, że sama jestem swoim największym wrogiem. Bo gdybym spojrzała na siebie z boku, pomyślałabym o sobie – ta dziewczyna może wiele osiągnąć, bo jest zdeterminowana, zdolna. Śmiała. Oddana do granic możliwości. Jest do tańca i do różańca. Ma ładne włosy ;) Ale gdy patrzę na siebie od środka, widzę tak wiele złych rzeczy, że gdy na chwilę znów zmieniam perspektywę, to aż chce mi się płakać, że potrafię samej sobie robić taką krzywdę. Większą, niż ktokolwiek inny, bo to my sami decydujemy o tym, które słowa nas dotkną i którymi czynami się przejmiemy. Od nas też zależy, jak mocno pozwolimy się przykrościom wbić w serce. Ja czasami mam wrażenie, jakbym słysząc coś negatywnego brała do ręki nóż i się nim w dzikim szale dźgała, tak żeby na pewno do mnie dotarło.
Każdy ma lepsze i gorsze chwile. Ale te lepsze chwile nie powinny wynikać z naszego otoczenia, a z nas samych. Z wewnątrz. Chciałabym mieć w sercu pewność, że jestem wystarczająco dobra cokolwiek dzieje się w moim życiu. To tak niewiele, a jednocześnie jest to tak bardzo trudne do zrozumienia. Szczególnie, gdy przychodzi moment, że poddaje się to w wątpliwość i trzeba stanąć samemu za sobą murem i powiedzieć – stop. Jestem okej. Mimo moich wad, wraz z moimi zaletami. Nie muszę być lepsza. Nie jestem od nikogo gorsza. Jestem po prostu okej taka, jaka jestem.
Lecąc do Madrytu próbuję uświadomić sobie, że to nie żadna łuna szczęścia. Że to nie fart. Nie uśmiech losu. Tylko moje własne umiejętności, moja praca, moja postawa sprawiły, że możliwe jest to, bym spędziła tydzień w pięknym miejscu wśród równie pięknych ludzi. I może jest to zasługa dobrych osób obok – albo raczej, na pewno – ale gdyby nie to, jaka jestem, mogłoby się okazać że te uchylone przez nich drzwi wcale się szerzej nie otworzą. I to jest mega ważne. I gdy patrzę przez okno wydaje mi się to takie oczywiste i proste, jasne jak słońce, które świeci mi właśnie w ekran tak, że ledwo widzę, ale znam siebie i boję się, że postawię stopy na ziemi, dotrę do hotelu i znów poddam samą siebie w wątpliwość. Już nawet mam plan awaryjny, jak od tej wątpliwości zapobiec – w sukienkę i na miasto. Na zwiedzanko i opalanko. Bo Madryt piękny, a jak piegi się od słońca pokażą, to też pięknie.
Tylko, że jestem na etapie życia, w którym już naprawdę dotarło do mnie, że ucieczka od problemów to nie jest rozwiązanie długotrwałe. Że uciec można na chwilę, bo problem zawsze wraca ze zdwojoną siłą w najgorszym możliwym momencie. I że trzeba raz na zawsze pewne kwestie rozwiązać by móc żyć i żyć dobrze. By być gotowym na nowe wyzwania. Ale nie wiem, jak poradzić sobie z problemem, który czuję, że mnie przerasta. Nawet jeśli wiem, że nie przerasta. Wiem, że człowiek to niesamowity organizm, silny, wytrwały, który zniesie tak wiele. Wiem, że jako człowiek młody, zdrowy, mam całe życie przed sobą. Że życie to sinusoida i jeśli teraz jest źle, to za chwilę będzie dobrze. Potem znów źle. I znów dobrze. I wiem, że z perspektywy czasu będę się śmiać z tego wszystkiego. Albo o tym kompletnie zapomnę. Albo pomyślę kurde, jak dobrze, że to się stało, albo jeszcze lepiej – jak dużo mnie to nauczyło. A mimo to wstając rano czasami jest ciężko spojrzeć na siebie w lustro i stawić czoła nadchodzącym wyzwaniom. I ciężko unieść kąciki ust, mimo że wiem, że w przypadku uśmiechu występuje efekt placebo. Wymuś uśmiech raz, drugi i trzeci, a za czwartym nawet nie zauważysz, że uśmiechasz się szczerze.
Ja natomiast zorientowałam się, że im dalej w tekst, tym częściej zerkałam za okno mimowolnie się uśmiechając. Ale wciąż w głowie mam jedno pytanie. Dlaczego potrafimy tak mocno kochać innych ludzi, jednocześnie tak bardzo nie potrafiąc kochać samych siebie?
Komentarze
Prześlij komentarz